Przedruk ze strony powstanie.pl
POWSTANIE WARSZAWSKIE ¬ BEZ NIEDOMÓWIEŃ
(artykuł polemiczny - "politycznie niepoprawny")
Od ponad pół wieku pokutuje obiegowa opinia, że sprawcą tragedii
Powstania był Stalin, który zdradził, nie udzielając Warszawie pomocy.
Otóż Stalin Warszawy nie zdradził, bo niczego nie obiecywał. Zachował
się jak należało się spodziewać - urządził drugi Katyń. Odpowiedź na
pytanie kto był rzeczywistym sprawcą tragedii natrafia na przeszkody. W
świadomości społeczeństwa jest to ciągle niezabliźniona rana. I dlatego
wszelkie dyskusje na ten temat ¬ aby nikogo nie urazić - kończą się tak
zwanym "owijaniem w bawełnę". Bohaterstwo żołnierzy Powstania i
prześladowanie ich po wojnie spowodowało, że Powstanie weszło do
Panteonu Pamięci Narodowej i tym samym jego dowódcy pozostają do dziś
poza wszelką krytyką.
Powstanie widziane z bliska
(oczami 10-letniego chłopca)
Mieszkaliśmy na Flory nr 7. Pierwszego sierpnia o 5-tej z sąsiedniego
domu Flory 9 (róg Bagateli) wybiegło 98 chłopaków z rewolwerami w ręce,
aby zaatakować gmachy SS na Szucha. Tam były bunkry, zasieki i czołgi.
Rozpętała się strzelanina i zaraz do naszej piwnicy zaczęli napływać
ranni. Pamiętam ich do dziś, jakby to było wczoraj. Układano ich na
węglu lub na stole w pralni, moja mama dawała poduszki. Jeden miał w
trzech miejscach przestrzelone lewe płuco, ale żył. Przyszedł dozorca i
powiedział z zachwytem, że "nasi jak koty skaczą po dachach". Ja miałem
tylko 10 lat, ale zrozumiałem, że jest źle, bo znaczy, że nie opanowali
nawet Bagateli. Ruch powstańców i sanitariuszek odbywał się piwnicami,
przez przebite w murach otwory. Po godzinie strzelanina zaczęła cichnąć.
Wtedy oficer, do którego zwracano się "panie rotmistrzu" (był to Lech
Głuchowski, d-ca batalionu "Jeleń") - zapytał moją mamę (sic!): "Czy pod
9-ką są już Niemcy?" - wykazując tym kompletny brak rozeznania
sytuacji. Zrozumieliśmy co się dzieje i uciekliśmy na 5 piętro. Z
nastaniem zmroku weszli Niemcy, zabrali i rozstrzelali tylko mężczyzn, w
tym dwóch synów dozorcy (16 i 18 lat). Nas 5-go sierpnia wyprowadzili
na Szucha. Siedząc na placu na Rozdrożu byliśmy świadkami jak uformowali
kolumnę z kobiet i popędzili je przed czołgami w kierunku Piusa, gdzie
próbowali zdobyć powstańczą barykadę. Potem trzymali nas dobę bez
jedzenia i picia na podwórku gestapo, gdzie leżały zwęglone zwłoki
powstańców. Dozorczyni przebrała trzeciego 14-to letniego syna za
dziewczynkę. Rozpoznali, zabrali i rozstrzelali. Drugiego dnia przegnali
nas płonącą Marszałkowską do barykad powstańczych na placu Zbawiciela.
Idąc Marszałkowską, w jakimś sklepie blisko Oleandrów, widzieliśmy stos
trupów rozstrzelanych mężczyzn, a na placu Zbawiciela leżały trupy,
przez które należało przeskakiwać. Po przeskoczeniu barykady powstańczej
udaliśmy się do rodziny na Hożą 47.
Na tym skrawku miasta, oswobodzonym od Niemców, mimo że pociski spadały
na głowę, panowała niepowtarzalna atmosfera jakiejś euforii. Wisiały
polskie flagi, działały różne polskie organizacje, kolportowano prasę
powstańczą. Niestety ten nastrój euforii pomału gasł, w miarę jak na
podwórku przybywało mogił, a domy zamieniały się w sterty gruzów.
Po powstaniu dowiedziałem się, że z atakującego Szucha batalionu "Jeleń"
(przedwojenni ułani plus młody narybek) na 98 żołnierzy ocalało
siedmiu. Przed wycofaniem się w nocy na Mokotów, zrobili jeszcze
zasadzkę na Niemców wchodzących do domu Flory 5, zabijając kilku. W
efekcie Niemcy rozstrzelali natychmiast wszystkich mieszkańców Flory 9 i
Flory 5, w tym moich 9-letnich kolegów ze szkoły. Dobili też wszystkich
rannych i zastrzelili pozostałe z nimi sanitariuszki. Myśmy ocaleli
przez przypadek. Już po wojnie dowiedziałem się, że w dniach 5-6
sierpnia Niemcy przebijali się przez Wolę, torując sobie przejście do
mostu Kierbedzia i mordując masowo mieszkańców (5 sierpnia rozstrzelali
38 tysięcy ludzi). 5-go sierpnia dowództwo przejął generał SS
Bach-Zelewski, który zauważył, że masowe rozstrzeliwania połączone z
rabunkami odrywają żołnierzy od walki i powodują nadmierne zużycie
amunicji. Rozkazał więc rozstrzeliwać tylko mężczyzn i młodzież męską od
lat 14. Nas wygarnęli z domu 5 sierpnia, gdy obowiązywał już nowy
rozkaz.
Okazało się też, że rejon Szucha, gdzie stacjonowało około 1500
uzbrojonych po zęby Niemców, atakowało z rożnych stron około 500
powstańców, uzbrojonych głównie w rewolwery i granaty własnej produkcji.
Zginęło ponad 400, w tym cala kompania, której udało się zdobyć Kasyno
Oficerskie. Na Polu Mokotowskim zginęła Krystyna Krahelska (kompozytorka
pieśni powstańczych). Z ulic Bagatela, Flory, Chocimska, Marszałkowska,
Oleandrów, Litewska ¬ Niemcy wygarnęli i rozstrzelali w ogródku
jordanowskim na Bagateli i w ruinach GISZ-u ok. 3000 mieszkańców. Taka
była cena tej fanfaronady.
To tyle wspomnień i ujawnionych potem faktów.
I potem przez lata gnębiło mnie pytanie, jak można było dopuścić do
takiego szaleństwa. Co było tego przyczyną i kto za to jest
odpowiedzialny?
POWSTANIE WIDZIANE Z DALEKA (po latach)
Latami śledziłem wszystkie dostępne mi publikacje na temat Powstania. Te
krajowe były zakłamane, a nawet te w miarę obiektywne (Borkiewicz,
Kirchmayer) posądzałem o tendencyjność. Wydania londyńskie też wydawały
mi się nie w pełni szczere. Opis powstania przedstawiony przez
Bora-Komorowskiego w jego książce "Armia Podziemna" (Londyn 1951)
przypomina bardziej pamiętnik postronnego obserwatora niż dziennik
dowódcy.
Wreszcie zapoznałem się z opracowaniem Jana Ciechanowskiego, będącym
jego pracą doktorską obronioną w Londynie w 1968 roku. Praca ta bazuje
na setkach dokumentów źródłowych, głównie pochodzących z polskich
zbiorów archiwalnych przechowywanych w Londynie oraz na rozmowach Autora
z żyjącymi jeszcze sprawcami dramatu. Praca ta pozwoliła mi wreszcie
sformułować własny pogląd na to wydarzenie, które zmieniło moje życie i
życie wielu tysięcy Polaków. Cenne też były wyznania pułkownika
Iranka-Osmeckiego, szefa wywiadu KG AK oraz raport kuriera Tadeusz
Chciuka ("Celt"), który wrócił z Warszawy do Londynu na kilka dni przed
wybuchem powstania.
Tymi wnioskami chciałbym podzielić się z Czytelnikami, gdyż wydaje mi
się, że emocje związane z tym problemem opadły, większość uczestników
tych wydarzeń oraz ich najbliższe rodziny nie żyją i można wreszcie
obalić pewne mity bez narażania się na zarzut szargania świętości
narodowych, czy wtórowania propagandzie komunistycznej.
Najpierw trzeba przyjrzeć się sylwetkom ludzi, którzy wpływali wtedy na rozwój wydarzeń.
Aktorzy pierwszoplanowi:
Gen. Sikorski - Premier i Wódz Naczelny (do śmierci w 1943). "Realista".
Po podpisaniu układu Grabski-Majski wydał w listopadzie 1941 rozkaz, że
Armia Krajowa walczy z Niemcami, ale ma stawić zbrojny opór Armii
Czerwonej, gdyby bez zezwolenia Rządu Polskiego wkroczyła na ziemie
polskie. Jednak w marcu 1942, po spotkaniu ze Stalinem oświadczył
podwładnym, że jeśli Rosjanie wkroczą do Polski w pościgu za Niemcami,
to stawianie im oporu byłoby szaleństwem. AK ma manifestować swoją
suwerenność i jednocześnie pozytywny stosunek do Rosji Sowieckiej.
Ukrycie organizacji uważał za niemożliwe, bo niektórzy polscy oficerowie
byli na usługach NKWD. Zalecał nie szafowanie ludźmi potrzebnymi do
powojennej odbudowy, która będzie możliwa tylko przy dobrej woli Rosji. W
grudniu 1941 przegapił jednak ostatnią szansę ułożenia się ze Stalinem w
sprawie granic, gdy ten mu zaproponował "niewielkie korekty graniczne".
Wtedy Rosja była śmiertelnie zagrożona, Niemcy byli pod Moskwą,
prawdopodobnie Stalin zgodziłby się na pozostanie Lwowa, a może nawet i
Wilna przy Polsce.
Gen. Grot-Rowecki - Dowódca AK (do aresztowania w 1943). "Fantasta".
Wyznawał niezachwianie tylko teorię walki z dwoma wrogami. Snuł takie
pomysły, jak zadanie podporządkowania się partyzantki sowieckiej
dowództwu AK, a w wypadku wkraczania Rosjan ¬ opóźnianie ich ruchu przez
dywersje a następnie przesunięcie sił AK na Pomorze i stworzenie tam
"reduty obronnej", gdzie przybędą wojska emigracyjne a potem i desanty
anglosaskie. W długich, utrzymanych w pompatycznym stylu depeszach
radiowych, żądał od Sikorskiego zapewnienia desantów lotniczych
Anglosasów, nie wiedząc, że byłyby one niewykonalne choćby ze względów
technicznych (brak samolotów o takim zasięgu). Wielu żołnierzy AK
przypłaciło życiem nadawanie przez radio takich "dezyderatów" i
"memoriałów".
Stanisław Jankowski - Delegat Rządu na Kraj. "Nawiedzony".
Według niego (memoriał przesłany do Londynu w styczniu 1944) - polskim
celem wojennym na wschodzie jest utrzymanie granicy z 1921 roku ¬ przy
włączeniu Litwy do Polski i maksymalne osłabienie Rosji przez odłączenie
od niej Ukrainy i Białorusi i powiązanie ich politycznie i wojskowo z
Polską (sic!).
Stanisław Mikołajczyk - Premier Rządu Emigracyjnego. "Nieugięty".
Polityk o silnym charakterze i zdolności przewidywania. Niestety żądano
od niego akrobatyki niemożliwej do wykonania. Stalin, jako warunek
ponownego nawiązania stosunków dyplomatycznych (zerwanych po ujawnieniu
zbrodni katyńskiej) wysuwał zaakceptowanie granicy wg. linii Curzona (na
Bugu), w zamian za rekompensaty na zachodzie i usunięcie z rządu osób,
które publicznie demonstrowały swój wrogi stosunek do Rosji (gen.
Sosnkowski, ministrowie Kot i Kukiel). Na przyjęcie tych warunków
nalegał usilnie Churchill. Mikołajczyk zdawał sobie sprawę jak silną ma
pozycję Rosja wśród Aliantów i że należałoby pójść na ustępstwa, aby
wytargować cokolwiek, bo inaczej Polska będzie całkowicie zdominowana
przez Rosję, zsowietyzowana a nawet może i włączona do ZSRR. Niestety na
ustępstwa nie mógł pójść, bo wyrażając zgodę na utratę Kresów,
straciłby wiarygodność czynników krajowych i spowodowałby ferment w
wojsku, w którym większość żołnierzy pochodziła z Kresów. Na dobitek
Alianci nie zgadzali się na ogłoszenie przewidywanych dla Polski
rekompensat na zachodzie, aby nie wzmacniać oporu Niemców. Paradoks
polegał na tym, że cały ten spór był już "musztardą po obiedzie", bo
utrata Kresów była już wcześniej przesądzona na konferencji Wielkiej
Trojki w Teheranie, tylko Roosevelt prosił, aby tego nie ujawniać
nikomu, gdyż bał się stracić 7 milionów głosów Polaków w zbliżających
się wyborach. W okresie poprzedzającym Powstanie, Mikołajczyk próbował
bezskutecznie zawrzeć ze Stalinem porozumienie o współpracy militarnej
między AK i Armią Czerwoną. Mikołajczyk, bazując na meldunkach
krajowych, przeceniał siłę militarną praktycznie nieuzbrojonej Armii
Krajowej, a Stalin zdawał sobie sprawę, że jest to organizacja wroga
Rosji, a jej siła militarna na tle teatru wojennego jest po prostu ¬
żadna. 21 lipca 1944 Mikołajczyk upoważnił czynniki krajowe do podjęcia
decyzji, czy przeprowadzić w Warszawie powstanie, i w którym momencie.
Gen. Sosnkowski - Wódz Naczelny. "Niezdecydowany dramaturg".
Ogólnie "był za, a nawet przeciw". Nie wydawał jasnych rozkazów, lecz
rodzaj sugestii. Nie wyobrażał sobie współpracy militarnej z Sowietami,
bo to nie był sojusznik. Zdawał sobie sprawę ze słabości AK i z jednej
strony był przeciwny powstaniu, z drugiej strony głosił: "rozpaczliwe
gesty w życiu narodów są niekiedy nieuniknione ze względu na symbolikę
polityczną tych aktów i znaczenie moralne dla potomności". Podobnie jak
Grot-Rowecki widział konieczność beznadziejnego boju pod groźbą
odpowiedzialności przed przyszłymi pokoleniami. Był autorem absurdalnej
"Instrukcji dla AK", która mówiła, że w miarę posuwania się Rosjan,
Armia Krajowa ma występować zbrojnie przeciw Niemcom, ale z chwilą
pojawienia się Rosjan w danej miejscowości ¬ znowu schodzić do
podziemia. Byłyby to więc czyny i ofiary anonimowe, a efekty
przypisałaby sobie partyzantka komunistyczna. W grudniu 1943 Sosnkowski
nakazał Borowi-Komorowskiemu utworzyć nową, szkieletową, kadrową
organizację antysowiecką ¬ szczególnie na Kresach Wschodnich. W maju
1944 wysłał do Polski na spadochronie płk. Okulickiego (po skoku
automatycznie awansował na generała) z misją nakłonienia dowództwa AK do
wywołania powstania w Warszawie. Chciał z Warszawy uczynić dramatyczną
scenę, na której miał się rozegrać ostatni akt polsko-rosyjskiej
konfrontacji i "wstrząsnąć tym sumienie świata". W lipcu 1944 kazał
Borowi-Komorowskiemu rozważyć możliwość ewakuowania najwartościowszych
ludzi na Zachód (opcja wybrana w styczniu 1945 przez d-cę Brygady
Świętokrzyskiej NSZ) lub przez Słowację na Węgry (sic!). Jednocześnie
łudził Bora obietnicami przysłania Polskiej Samodzielnej Brygady
Spadochronowej, mimo że została ona już przekazana pod dowództwo
alianckie, a przerzut jej do Polski był technicznie niewykonalny. A na
kilka dni przed spodziewanym wybuchem powstania wyjechał na "inspekcję"
do Włoch, umywając ręce od odpowiedzialności. Powstania ani nie nakazał,
ani nie zakażał.
Stalin - wiadomo. "Konsekwentny rzezimieszek".
Jego stosunek do Polski by jasny: określał go pakt Ribbentrop-Mołotow i
zbrodnia katyńska. Stąd łatwo było zgadnąć intencje jego na przyszłość.
Rząd Londyński traktował z nieukrywaną pogardą, a Armii Krajowej
zarzucał, że nie walczy z Niemcami, lecz zwalcza partyzantkę sowiecką.
Było w tym trochę prawdy. Represje Niemieckie na ludności powodowały, że
AK prowadziła tylko akcje sabotażowe i to w ograniczonym zakresie. W
latach 1943-44 w lasach zrobiło się ciasno. Często na tych samych
terenach działały oddziały AK, partyzantka komunistyczna, ukraińska,
rosyjscy spadochroniarze zrzuceni na tyły wroga i wreszcie pospolite
bandy rabunkowe. Wszystkie czerpały środki do życia z tego samego
"rezerwuaru", jakim były gospodarstwa chłopskie. Dochodziło więc do
zatargów a czasem i potyczek, bo trzeba było bronić polskiej ludności. W
okręgach wileńskim i nowogrodzkim dochodziło do starć z partyzantką
sowiecką a nawet do kontaktów z Niemcami, celem pozbycia się
"niepożądanych gości" (Krzysztof Komorowski - "Armia Krajowa", Lisiewicz
¬ "Plan Burza"). Stąd Stalin już 1943 roku przeciwstawiał się zrzutom
broni dla AK ¬ twierdząc, że broń ta idzie w nieodpowiednie ręce. A
podczas powstania nie zgadzał się nawet na lądowanie samolotów
alianckich na założonej przez amerykanów bazie lotniczej w Połtawie na
Ukrainie, które mogłyby dokonać zrzutów broni dla Warszawy, w ramach
lotów wahadłowych. Argumentował, że "Rząd Radziecki nie chce mieć nic
wspólnego z awanturą wywołaną przez kryminalistów dla osiągnięcia celów
wrogich wobec Związku Radzieckiego". Niesłuszne jest jednak oskarżanie
Stalina, że wstrzymując ofensywę sowiecką i odmawiając udzielenia pomocy
¬ zdradził Warszawę. Stalin Warszawy nie zdradził, bo Stalin Warszawie
niczego nie obiecywał. Zachował się jak można się było spodziewać ¬
urządził drugi Katyń.
Churchill - wiadomo - "Nieszczery doradca".
Z wielką siłą nalegał na Mikołajczyka, aby ten zgodził się na zmianę
granic i na usunięcie z Rządu osób wrogich Rosji, co dałoby szansę na
dogadanie się ze Stalinem w sprawach współpracy wojskowej i
administracji cywilnej na wyzwolonych terenach. Argumentował, że Anglia
dochowuje swoich zobowiązań sojuszniczych wobec Polski, ale nigdy nie
gwarantowała "specyficznych" granic i uprzedzał, że Anglicy nie będą bić
się z Rosją o polskie granice. Oczywiście w tych wszystkich radach
najważniejszy był interes Wielkiej Brytanii, honorowe wyjście z sytuacji
w stosunku do zdradzanej Polski i troska, aby nie zrazić sobie Rosji,
na której spoczywał główny ciężar wojny.
Roosevelt - wiadomo - "Obłudnik".
Zataił, że już na konferencji w Teheranie uzgodnił ze Stalinem przebieg
polskiej wschodniej granicy, bo nie chciał utracić w wyborach 7 milionów
głosów polonii. W rozmowie z Mikołajczykiem udawał, że popiera jego
dążenia do zachowania Lwowa i Wilna, niepotrzebnie "utwardzając" jego
stanowisko. W fazie powstania ociągał się z udzieleniem pomocy lotniczej
a nawet z ogłoszeniem, że powstańcy są żołnierzami koalicji i
przysługują im prawa kombatanckie zgodnie z konwencją haską i genewską.
Wszystko, aby nie narazić się Stalinowi, bo to działo się na terenie
rosyjskiego teatru operacyjnego. W Jałcie nie wyciągnął wniosków z
zachowania się Stalina podczas Powstania i uwierzył mu, że on chce "aby
Polska była niepodległa i demokratyczna". Bo Stalin był jeszcze
potrzebny do rozgrywki z Japonią.
Hitler - Wódz Narodu Niemieckiego - wiadomo...
Na wiadomość o wybuchu powstania, rozkazał zabić wszystkich mieszkańców
bez względu na wiek i płeć a miasto spalić i zrównać z ziemią. Rozkaz
ten natychmiast zaczęto wykonywać z niemiecką skrupulatnością.
Armia Krajowa - elita Narodu - wspaniała organizacja.
Już sama nazwa powodowała nieporozumienia, gdyż posiadała tylko
nieliczne oddziały zbrojne operujące głównie w lasach. To było raczej
sprzysiężenie ludzi ze wszystkich warstw społecznych, gotowych walczyć o
Polskę wszelkimi dostępnymi środkami. Jej liczebność wahała się (w
zależności od czasokresów oraz źródeł) od 200 do 350 tysięcy członków.
Większość żołnierzy nie wykonywała zadań bojowych, lecz wywiadowcze i
sabotażowe w swoich miejscach pracy, sabotując urządzenia, środki
transportowe i archiwa wroga. Przez samą Komendę Główną przewinęło się w
czasie okupacji 4500 etatowych pracowników, z czego ponad 1500 zginęło
rozstrzelanych lub w obozach koncentracyjnych. Armia Krajowa miała
wspaniałych ludzi, pracujących w nieustannym zagrożeniu i prowadziła
bardzo szeroki zakres działalności: wywiad (krajowy i zagraniczny),
wysyłanie kurierów, przyjmowanie zrzutów, akcje sabotażowe, likwidowanie
gestapowców i konfidentów, odbijanie więźniów, opieka nad rodzinami
aresztowanych i pomordowanych, tajne podchorążówki, produkcja broni,
propaganda (druk i kolportaż), podrabianie dokumentów, służba medyczna i
kwatermistrzowska. W samej Warszawie posiadała kilka tysięcy lokali
konspiracyjnych i skrzynek kontaktowych. Z pieniędzy ze zrzutów miała
budżet, z którego opłacano pracowników pracujących wyłącznie dla
organizacji, wypłacano żołd żołnierzom, zapomogi dla rodzin, kupowano
broń, wykupywano więźniów. Miała tylko jeden mankament: praktycznie nie
miała broni. Szczególnie w Warszawie, przed samym wybuchem powstania.
Role drugoplanowe:
Gen. Tatar - Zastępca Szefa Sztabu AK. "Trędowaty".
Jesienią 1943 opracował dla Dowódcy AK referat, w którym udowadniał, że
cala Europa południowo-wschodnia dostanie się w strefę wpływów
sowieckich, więc nie można prowadzić polityki dwóch wrogów, lecz trzeba
się z Rosją ułożyć i czym wcześniej tym lepiej, bo uzyska się lepsze
warunki zanim Rosjanie wejdą. Został uznany w sztabie za zdrajcę i aby
nie "zarażał" tymi ideami młodszych oficerów ¬ został wysłany w kwietniu
1944 do Londynu.
Płk Bokszczanin - Zastępca Szefa Sztabu AK. "Przytomny".
Na odprawach poprzedzających decyzje o powstaniu przekonywał, że
Rosjanie zatrzymają ofensywę, gdy zorientują się, że powstanie zostało
wywołane przez wrogi im Rząd w Londynie, celem zainstalowania w stolicy
podległych mu władz cywilnych. Ostrzegał przed przedwczesnym
rozpoczęciem powstania, zanim nie pozna się intencji Rosjan. Radził, aby
nie wydawać rozkazu do walki, zanim nie zaobserwuje się, że artyleria
sowiecka przenosi ogień na lewy brzeg Wisły. Byłby to dowód, że
przełamali opór niemiecki na prawym brzegu i zamierzają forsować Wisłę.
Przyjęto to, jako warunek rozpoczęcia powstania, ale w chwili wydawania
rozkazu do walki ¬ zapomniano o tym.
Jan Nowak-Jeziorański - "Kurier z Londynu" - "sygnał ostrzegawczy".
Gdy w lipcu 1944 wrócił z Londynu do Polski, był chyba najlepiej
zorientowanym człowiekiem w sytuacji zarówno w Londynie jak i w Polsce. W
Londynie rozmawiał z Mikołajczykiem i Sosnkowskim, był przyjęty przez
Churchilla i ministra Edena i miał wystąpienie w Parlamencie Brytyjskim.
Ostrzegał dowództwo AK, że sytuacja międzynarodowa jest taka, że
Rosjanie po zajęciu Polski, będą w niej rządzić jak zechcą, więc
powstanie będzie walką o przegraną już sprawę. Że nie można liczyć na
żadną pomoc militarną z zachodu i że powstanie nie poruszy też opinii
publicznej na Zachodzie. Uprzedził też, że Polska Brygada Spadochronowa
nie przybędzie z pomocą, bo została już przez Aliantów przeznaczona do
innych celów. Nie przybędzie nawet anglo-amerykańska misja obserwatorów,
bo Polska leży w strefie działań sowieckich. Wspomina, że młodsi
oficerowie prosili go, aby przekonał dowództwo, że powstanie to
szaleństwo. Nie przekonał.
"Polacy" z Komitetu Lubelskiego - (PKWN) - "moskiewskie pachołki".
Wzywali do rozpoczęcia walki w Warszawie. A gdy powstanie wybuchło,
odezwa KC PPR głosiła: "Banda sanacyjnych awanturników i warchołów
podnosi dziś swą brudną łapę przeciw PKWN i przeciwko Ludowemu Wojsku
Polskiemu..." A Gomułka po upadku powstania powiedział: "stosy trupów
bohaterskich obrońców stolicy reakcja traktowała jako drabinę, po której
chciała dostać się do władzy, wbrew woli Narodu".
Gen. SS von dem Bach-Zelewski - odpowiedzialny za pacyfikacje - "Polki-syn".
Uzyskał zgodę Hitlera, aby ze względów praktycznych (oszczędność czasu i
amunicji) nie zabijać wszystkich mieszkańców, lecz tylko mężczyzn i
chłopców powyżej lat 14-tu.
Marsz. Rokossowskij - Dowódca Frontu Sowieckiego - "Polak?!"
Po przegranej bitwie pancernej 4-5 sierpnia pod Wołominem, gdy jego
korpus pancerny został przez Niemców odrzucony - już 8 sierpnia
zameldował Stalinowi, że 23 sierpnia będzie w stanie wznowić ofensywę
celem zdobycia Warszawy (Stalin planu nie zatwierdził). Potem, aby
przedłużyć powstanie, pozorował "desant" na Czerniakowie. Nie nawiązał
kontaktu z dowództwem powstania, mimo że wskazano mu czynny kabel
telefoniczny z Pragi do Śródmieścia. Po wojnie mianowany Marszałkiem
Polski.
Bezpośredni sprawcy:
Gen. Okulicki - Emisariusz Sosnkowskiego - "Zawadiaka" (dziś byłby nazwany oszołomem)...
Znany był w kołach wojskowych ze swojej impulsywności i brawury.
Bór-Komorowski wyrażał się o nim: "to jest ktoś, to jest chłopak do
wypitki i do wybitki" i widział w nim męża opatrznościowego. Postać
tragiczna. Gorący patriota, ale bez wyobraźni i poczucia
odpowiedzialności, a dziwne, bo przeszedł w 1940-1941 przez więzienia
NKWD, lecz w 1944 ciągle nie doceniał perfidii i przebiegłości Rosjan.
Zrozumiał to chyba dopiero wtedy, gdy w 1945 został podstępnie
uprowadzony do Moskwy i znalazł się znowu na Łubiance (gdzie po procesie
16-tu zmarł lub został zamordowany). Zrzucony do Polski w maju 1944
uparcie dążył do wywołania powstania. Mówił: "potrzebny jest czyn, tylko
przez walkę można wykazać dążenie narodu do wolności i niepodległości".
Członków Komendy Głównej AK, którzy wyrażali obawy, posądzał o defetyzm
i tchórzostwo. Na argumenty, że brak jest broni, odpowiadał: "lud
paryski nie liczył ilości pałek jak ruszał na Bastylię".
Borowi-Komorowskiemu groził, że jeśli nie wyda rozkazu do powstania, to
stanie się drugim Skrzyneckim. Cały czas parł do walki, namawiał
członków KG, aby Borowi przedstawiali fałszywy obraz sytuacji, aby
przyśpieszyć wydanie rozkazu. (Ciechanowski) Aż dopiął swego. Jan
Nowak-Jeziorański w swojej książce "Kurier z Warszawy" (wyd. Odnowa,
Londyn 1978) pisze o nim: (w przededniu powstania) "nie odczuwał wahań
ani rozterki ¬ wynikało to z jego brawurowej natury żołnierza pędzącego
do szturmu z zamkniętymi oczyma"... Na ostatniej odprawie przed
powstaniem Bór mianował go dowódcą nowej organizacji antysowieckiej,
która miała rozpocząć działania w wypadku aresztowania przez Rosjan
dowódców Armii Krajowej i nakazał mu wyłączyć się z akcji powstańczej i
przejść do głębokiej konspiracji. Powiedział mu: "Jest Pan Generale
naszą ostatnią nadzieją". Gdy 6 sierpnia miasto płonęło, na Woli
rozstrzeliwano codziennie 30 tysięcy ludzi i wiadomo już było, że
powstanie obraca się w katastrofę ¬ Okulicki pisał do Bora: "należy
zdobyć najważniejsze gmachy rządowe jak Akademię Sztabu Generalnego i
ratusz i oflagować te budynki, aby wkraczający bolszewicy ujrzeli potęgę
Państwa Polskiego". Po upadku Powstania, jako ostatni Dowódca Armii
Krajowej, napisał do prezydenta Raczkiewicza, że "powstanie warszawskie
dobrze spełniło swoje zadanie"... Armię Krajową rozwiązał w styczniu
1945.
Gen. Bór-Komorowski - Dowódca AK - "Kawalerzysta".
Według opinii płk Bokszczanina wojskowe wiadomości i przygotowanie
dowódcy AK "ograniczały się do umiejętności dowodzenia pułkiem
kawalerii". Nie miał żadnego doświadczenia w prowadzeniu walki w mieście
i nie znał się na koniecznych zabezpieczeniach logistycznych takiej
walki. Był człowiekiem słabego charakteru i ulegał wpływom takich
osobników jak Okulicki. Generał Tatar wyrażał się o nim "pajac"
(Ciechanowski). Jan Nowak-Jeziorański (Kurier z Warszawy) pisze o nim:
"Wbrew jakby jemu samemu pchały go nieustannie w górę wojenne
okoliczności i dziwny polski system selekcji, zapewniający największe
szanse temu, na którego wszyscy najłatwiej się godzą, bo nikomu nie
przeszkadza". Na dwa tygodnie przed wybuchem powstania Bór-Komorowski
twierdził: "Przy obecnym stanie sił niemieckich i ich przygotowaniach
polegających na rozbudowie każdego budynku zajmowanego przez wojsko lub
urzędy w obronne fortece z bunkrami i drutem kolczastym - powstanie nie
ma szans powodzenia". Rozkaz do rozpoczęcia powstania wydal po naciskach
Okulickiego i pod nieobecność szefa wywiadu i szefa wydziału
operacyjnego, na podstawie nie sprawdzonej wiadomości d-cy okręgu
warszawskiego, że na Pelcowiźnie zauważono już czołgi sowieckie. Pół
godziny później okazało się, że to nie były czołgi sowieckie, tylko
niemieckie, przechodzące do kontrofensywy. Rozkaz mógł jeszcze odwołać,
lecz nie zrobił tego. W czasie Powstania wykazał się brakiem
elementarnej wiedzy wojskowej. Żądał, aby przysłano 1. Samodzielną
Brygadę Spadochronową [Sosabowskiego] i polskie dywizjony Mustangów, co
było niewykonalne aż z dwóch powodów: nie zdobyto lotniska i ze względu
na ograniczony zasięg samolotów. 14-go sierpnia wydal desperacki rozkaz,
aby oddziały leśne AK "szły na odsiecz Warszawie". Oddziały z Kampinosu
dotarły na Żoliborz, ale te z Puszczy Kozienickiej i Świętokrzyskiej,
po wyjściu z lasów, zostały rozbite przez Niemców. Człowiek
przestrzegający zasad etycznych... W przededniu powstania jego żona była
w 8-mym miesiącu ciąży. W swojej książce pisze, że mógł ją wysłać za
miasto, ale stwierdził, że jako żona dowódcy winna dzielić los
mieszkańców stolicy. Cudem ocalała wraz z półtorarocznym dzieckiem z
rzezi na Woli. W przededniu kapitulacji powstania, w uznaniu zasług,
został przez Prezydenta Raczkiewicza mianowany Wodzem Naczelnym Polskich
Sił Zbrojnych...
Gen. Pełczyński - Szef Sztabu KG AK - "dyzio"...
Na jednej z ostatnich odpraw KG, Delegat Rządu zapytał go, co będzie,
jeśli Rosjanie wstrzymają ofensywę. Odpowiedział : "no to Niemcy nas
wyrżną". Ustalono też, że ze względu na brak broni, silnie
ufortyfikowane obiekty zajmowane przez Niemców, jak aleja Szucha czy
koszary lotników na Rakowieckiej - nie będą atakowane, lecz jednie
izolowane, bo chodzi o opanowanie miasta. Pierwszego sierpnia w s z y s t
k i e obiekty były atakowane i mimo olbrzymich strat w ludziach ż a d e
n nie został zdobyty. Po wojnie powiedział, że te silnie bronione
obiekty były atakowane przez n i e d o p a t r z e n i e... Do końca
niczego nie zrozumiał. W 1945 roku powiedział Janowi
Nowakowi-Jeziorańskiemu (Kurier z Warszawy): "Rosjanie dosłownie lizali
już Warszawę, musielibyśmy nie być wojskiem tylko strażą ogniową, aby
się nie bić w tej sytuacji"...
Płk Chruściel ("Monter") - Dowódca Okręgu Warszawskiego - "wywiadowca-amator"
Nie zorganizował wywiadu na przedpolu walki w postaci obserwatorów
zaopatrzonych w krótkofalówki, aby informować o postępach wojsk
sowieckich. 31-go lipca wsiadł w tramwaj i pojechał na Pragę, zobaczyć
co się dzieje na rogatkach miasta. Dojechał do wylotu Grochowskiej i do
wylotu Radzymińskiej. I baby powiedziały mu, że na Pelcowiźnie widziano
już czołgi bolszewickie. Dalej wywiad dowódcy okręgu nie sięgał. Z tą
wiadomością, która okazała się po prostu plotką, wrócił do Bora i była
to podstawa do wydania rozkazu o początku powstania. Powstańców nie
posiadających broni kazał uzbroić w siekiery, łomy i kilofy. Jeszcze
przez cały sierpień, nie mając żadnych odwodów, aż do upadku Starówki
snuł nierealne plany "kompletnego wyrzucenia Niemców z miasta". Na
ostatniej przed kapitulacją naradzie dowództwa AK, w dniu 28 września,
będąc świeżo awansowany na generała oświadczył: (Żenczykowski - "Samotny
bój Warszawy") "Duch żołnierzy jest doskonały, nasze pozycje obronne są
dobre, sytuacja amunicyjna i stan broni jest dobry, walkę obronną
możemy prowadzić stosunkowo długo..."
Płk Iranek-Osmecki - Szef Wywiadu KG AK - "spóźnialski".
Dał się przekonać Okulickiemu, że (cytuję jego wspomnienia): "musimy
stoczyć w Warszawie bitwę, której świat nie będzie mógł zignorować, bo
dostarczy to krwawego dowodu perfidii sowieckiej". I dalej: "Jako szef
wywiadu miałem obowiązek przestrzec Bora przed nieprzemyślaną decyzją,
ale jako Polak podzielałem pogląd Okulickiego, że Warszawa nie może
przejść z rąk niemieckich w sowieckie bez wyrażenia naszej woli
zachowania niepodległości choćby poprzez wielki krzyk buntu i rozpaczy".
Ostrzegał Bora, że Niemcy koncentrują na przedpolu Warszawy doborowe
dywizje pancerne SS. Niestety, gdy dostał informację, że dywizje te
przeszły już do kontrnatarcia ¬ spóźnił się na ostatnią odprawę, na
której Bór wydal rozkaz rozpoczęcia nazajutrz powstania.
OKOLICZNOŚCI ŁAGODZĄCE:
20 lipca był zamach na Hitlera i nieudany przewrót wojskowy ¬ liczono,
że lada dzień rozsypie się niemiecka dyscyplina. W dniach 22 do 27 lipca
obserwowano w Warszawie paniczną ucieczkę Niemców. Piszący te słowa
widział, jak niemieccy urzędnicy zamieszkali w naszym domu wyrzucali w
popłochu z okien ubrania i materace prosto na stojący na podwórku
samochód. Przez mosty ciągnęły na zachód kolumny wycieńczonych
żołnierzy, co sprawiało wrażenie rozkładu na froncie i ucieczki. Na
prośbę Churchilla, Stalin zgodził się przyjąć Mikołajczyka, który
właśnie był w drodze do Moskwy. Sądzono, że może nareszcie uda mu się
uzgodnić zasady choćby doraźnej współpracy wojskowej między AK i Armią
Czerwoną. Od 26 lipca słychać było od wschodu ciągły odgłos kanonady
artyleryjskiej. W tym czasie komunistyczna radiostacja z Lublina
["Kościuszko"] nadawała odezwy "do ludu Warszawy, aby chwycił za broń i
pomógł Armii Czerwonej zdobyć miasto". Istniało więc niebezpieczeństwo,
że powstanie wywołają czynniki komunistyczne i one przywitają Rosjan "w
imieniu Narodu" lub, że wybuchnie ono spontanicznie w sposób
niekontrolowany. I tak oto udało się Rosjanom "wpędzić w maliny"
dowództwo AK.
SPLOT NIEPOROZUMIEŃ, PARADOKSÓW I ILUZJI
Paradoksem było, że zawarcie przez Mikołajczyka porozumienia o
współpracy militarnej rozbijało się o to, że nie chciał on i nie mógł
zgodzić się na korektę naszej wschodniej granicy. A sprawa utraty przez
Polskę swoich ziem na wschodzie była już dawno przesądzona na
konferencji w Teheranie, lecz było to przed Rządem Polskim, na wniosek
Roosevelta ¬ ukrywane. Nieporozumieniem było wzajemne przecenianie
swoich ról. Rząd w Londynie na podstawie przesadzonych meldunków
przeceniał siłę militarną AK, a czynniki krajowe przeceniały możliwości
dyplomatycznego działania rządu emigracyjnego, z którym nikt się za
bardzo nie liczył. Jak słusznie napisał Jan Karski, wojnę wygrywa się
siłą gospodarki i zasobów, czyli ilością wyprodukowanych czołgów i
samolotów, a nie jakimś podziemiem, które choć wspaniale zorganizowane,
pozostawało bez broni. Wydaje się, że kluczem do rozwiązania zagadki
"jak mogło dojść do takiego szaleństwa" jest raport Tadeusza Chciuka,
który 26 lipca 1944 wrócił do Londynu ze swojej drugiej wyprawy do
Polski jako kurier MSW. Cytuje wyjątki: "Naród polski zdaje egzamin w
tej wojnie. Ale egzaminu tego nie zdają kierownicy naszego życia
podziemnego, organizatorzy konspiracji, przywódcy polityczni i wojskowi.
Bardzo mało mógłbym wyliczyć osób spośród kierujących naszym życiem
podziemnym, które orientują się w wydarzeniach międzynarodowych, w
światowym układzie sił i tym samym w naszych możliwościach. Ale i te
osoby, które się orientują, odrzucają wiadomości niepomyślne, bazując
swe poglądy, nadzieje i postępowanie na wiadomościach pomyślnych. Gdy
mówiłem, że Rosja jest dziś potęgą, z którą musimy się liczyć ¬
odpowiadano mi, że to są jej ostatnie podrygi, że nie ma własnej broni
ani amunicji, walczy sprzętem amerykańskim i zależy od anglosaskich
dostaw żywności". I dalej: "Prowincjonalizm naszego społeczeństwa można
nazwać najczystszym patriotyzmem. Chodzi tu o prawdziwych z krwi i kości
Polaków, tzn. niezbyt myślących, ale bardzo dzielnych patriotów. Cóż
więc prostszego jak walczyć do ostatniej kropli krwi o każdą piędź ziemi
polskiej, być bohaterem i zginąć. To, że społeczeństwo nie poszło na
współpracę z Niemcami, kosztowało nas już śmierć milionów ludzi. To zaś,
że będziemy bohaterami, którzy niczego się nie zrzekną - może nas
kosztować utratę całej Polski". (Duraczyński - "Między Londynem a
Warszawą"). Niestety prawdą było to, co wbijała nam przez pół wieku
propaganda komunistyczna: masy żołnierskie AK zostały oszukane przez
dowództwo. Zdecydowana większość w powstaniu widziała szansę odwetu na
Niemcach. Tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, że gra idzie o co
innego: Niemcy i tak odejdą z Warszawy, chodzi o przyszły kształt
Polski. Ale tylko wąskie kierownictwo wiedziało, że ten kształt Polski
też już jest przesądzony, a powstanie ma być tylko "krzykiem protestu".
Żołnierze nie zdawali sobie sprawy jak wrogie są stosunki między obozem
londyńskim a sowietami. Porywając się do walki z Niemcami, nie
wiedzieli, że nagrodą za ich czyn będzie na pewno upokarzające
rozbrojenie a dla wielu z nich więzienie lub sowieckie lagry i śmierć. A
na tych, co podejmowali decyzje ciążył czynnik psychologiczny.
Wiedzieli, że jeśli nie rzucą AK do walki z Niemcami, to potwierdzą
sowieckie zarzuty bierności a nawet sympatyzowania z Niemcami i skończą w
więzieniach NKWD. Wiedzieli, że NKWD ma ich "rozpracowanych" - zna ich
pseudonimy, nazwiska i rysopisy. Więc wysyłając nieuzbrojoną młodzież na
bunkry i czołgi ¬ świadomie lub podświadomie próbowali kupić sobie
choćby chwilową nietykalność. Tego wątku nie znajdziemy oczywiście w
żadnych wspomnieniach ani "politycznie poprawnych" opracowaniach
historycznych, ale według mnie musiał wchodzić w rachubę. Wszyscy mają
instynkt samozachowawczy...
OD PLANU "BURZA" DO POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
Bór-Komorowski zmienił bezsensowną "Instrukcję dla AK" Sosnkowskiego,
która przewidywała, że AK atakuje cofających się Niemców, a z nadejściem
Rosjan ¬ schodzi znowu do podziemia. Bór postanowił, że AK atakuje
cofające się niemieckie straże tylne, a następnie ujawnia się przed
Rosjanami jako wojsko podlegle Rządowi Polskiemu i występuje w roli
gospodarza, proponując wspólną walkę z Niemcami. Ze względu na słabość
sił, miała to być bardziej demonstracja polityczna niż realna pomoc
wojskowa dla Armii Czerwonej. Działania takie, na przykład na Wołyniu,
przechodziły zupełnie bez echa. Aby uzyskać rozgłos postanowiono zdobyć
siłami AK większe miasta jak Wilno i Lwów. Operacje te wykonano kosztem
wielkich strat w ludziach i nawiązano nawet współpracę z dowódcami
oddziałów liniowych armii sowieckiej. W kilka dni później oddziały AK
były rozbrajane, a oficerowie aresztowani przez NKWD. Żołnierze mieli do
wyboru Kaługę lub wcielenie do Armii Berlinga. Oficerowie ¬ Kaługę lub
śmierć (bo do Armii Berlinga byli nieprzydatni). Wydarzenia te nie były w
stanie poruszyć opinii światowej. Dopominano się przysłania
anglo-amerykańskich misji obserwacyjnych, ale bezskutecznie, bo te
tereny były teatrem operacyjnym sowietów. Fakty te, zamiast zadziałać
ostrzegawczo na dowództwo AK ¬ wpłynęły na utwierdzenie opinii, że
powstanie zbrojne w Warszawie będzie ostatnią szansą zaalarmowania
opinii światowej, że Rosjanie zagarniają Polskę, nie licząc się z jej
legalnymi władzami. Okulicki, według wspomnień Iranka-Osmeckiego, mówił:
"Wilno i Lwów, te zamordowane miasta nie otworzyły oczu Zachodowi. Ale
tym razem nasza ofiara będzie tak wielka, że będą musieli zmienić swoją
perfidną politykę, która skazuje Polskę na nową niewolę". Gdy 15 lipca
podejmowano decyzję o podjęciu walki w Warszawie znane było zachowanie
się Rosjan w Wilnie i we Lwowie. Łudzono się jednak, że będzie ono inne
na ziemiach na zachód od linii Curzona. Ale w dniu 25 lipca
Bór-Komorowski winien wiedzieć, co stało się z oddziałami AK na
Lubelszczyźnie, które po walce z Niemcami rozbrojono a oficerów
aresztowano i wywieziono do Rosji. Było to wyraźne ostrzeżenie, że
planowane powstanie nie może liczyć na pomoc Sowietów ani nawet na ich
lojalna współpracę ¬ bo uważają oni AK za wrogą im formacje. A pułkownik
Chruściel winien wiedzieć jak niedobrze wyglądała sytuacja na froncie w
dniach 28-30 lipca w rejonie Radzymina, Tłuszcza i Wołomina, bo
oddziały AK współdziałały tam z Armia Czerwoną. Pisze o tym Tomasz
Strzembosz ("Rzeczpospolita Podziemna", W-wa 2000, str. 290-295). A
jeśli ci dowódcy o tym nie wiedzieli, to tym gorzej o nich świadczy. Bo
potrafili przez 5 lat utrzymać łączność radiową z Londynem a nie mieli
łączności z własnymi oddziałami w decydującym momencie.
BRAK PRZYGOTOWANIA
Zmiana planów Burzy spowodowała, że oddziały AK w Warszawie, liczne i
doskonale zorganizowane, były bardzo słabo uzbrojone. Jeszcze do połowy
lipca broń pochodzącą ze zrzutów przekazywano do oddziałów leśnych.
Według posiadanych danych, w chwili przystąpienia do walki, oddziały
miały (licząc tylko podstawową broń piechoty):
- 98 ręcznych karabinów maszynowych z zapasem 160 naboi na każdy
- 604 pistoletów maszynowych z zapasem 200 naboi na każdy
- 1386 karabinów z zapasem 170 naboi na każdy
Ponadto posiadano 2660 rewolwerów z 20 nabojami na każdy i około 50
tysięcy granatów ręcznych głównie własnej produkcji. Oddziały tzw.
szturmowe liczyły około 30 tysięcy żołnierzy, więc jak widać, tylko co
piętnasty miał broń długą. Broni ciężkiej w ogóle nie było. Nie zadbano o
zaopatrzenie oddziałów warszawskich w środki łączności jak radiostacje i
telefony polowe (można było ułożyć linie telefonów polowych w
kanałach). Odbiło się to fatalnie na dowodzeniu w czasie walki ¬ musiano
zdać się na ofiarne łączniczki, a oficerowie Komendy Głównej siedząc z
lornetkami na dachach wysokich budynków próbowali zgadnąć, co się dzieje
w innych dzielnicach. Bór-Komorowski ("Armia Podziemna") pisze, że:
"dochodzące odgłosy pozwalały mu zorientować się w przebiegu walk".
Przez brak łączności nie można było skoordynować działań. Przykład: gdy
oddziały z Kampinosu dotarły na cmentarz powązkowski ¬ oddziały
powstańcze już wycofały się na Stare Miasto. Rozporządzając pieniędzmi
ze zrzutów, nie zakupiono środków opatrunkowych ani nie stworzono
zapasów żywności. Żołnierze od pierwszych dni powstania głodowali, zdani
na skromne zapasy mieszkańców miasta.
BRAK PRZEWIDYWANIA
Przed podjęciem decyzji każdy strateg wojskowy winien spojrzeć na mapę.
Jak w końcu lipca przebiegała linia frontu? Dopiero w marcu został
odblokowany Leningrad a Niemcy trzymali się jeszcze mocno na Łotwie i w
Estonii oraz na południowej Ukrainie i w Mołdawii. Wojska, które
podeszły klinem pod Warszawę, traciły impet po dwumiesięcznej ofensywie
spod Kowla. Można się więc było spodziewać, że Niemcy będą zaciekle
bronić linii Wisły, jako ostatniej naturalnej przeszkody przed granicami
Rzeszy i że Rosjanie będą musieli stanąć przed sforsowaniem Wisły dla
podciągnięcia zaopatrzenia w paliwo, żywność i amunicji. Każdy by
stwierdził, że sytuacja jest niewyjaśniona i że Rosjanie mogą nie wejść z
marszu do stolicy. Powstanie militarnie wymierzone przeciw Niemcom,
politycznie było wymierzone przeciw sowietom i oni o tym dobrze
wiedzieli. Jak w tej sytuacji można się było spodziewać od Rosjan choćby
lojalnego współdziałania? Znając ich wrogi stosunek do Armii Krajowej i
całego obozu londyńskiego należało przyjąć, jako wysoko prawdopodobne,
że ze względów politycznych wstrzymają ofensywę. Była to dla Stalina
wyjątkowa okazja, aby niemieckimi rękoma pozbyć się w Polsce opozycji
antykomunistycznej i kwiatu inteligencji. Byłoby naprawdę zdumiewające,
gdyby z takiej okazji nie skorzystał. Niestety, członkowie Komendy
Głównej AK takiej alternatywy nie przewidywali. Nie byli to ludzie
ograniczeni, tylko jak pisze Iranek-Osmecki: "nie chcieliśmy dopuścić do
naszych myśli takiej alternatywy, bo niszczyła naszą rację bytu".
"Trzeba zająć miasto i utrzymać je do nadejścia Armii Czerwonej, a jeśli
nie nadejdzie ¬ umrzeć" - zadecydował Okulicki, wydając tym samowolnie
wyrok śmierci dla 200 tysięcy mieszkańców stolicy. Nie pytanych, czy
podzielają ten jego zapal do umierania.
OBŁĘDNE SCENARIUSZE
Natomiast przewidywano inne pesymistyczne na ogół scenariusze wydarzeń
po wejściu Rosjan, w zależności od ich zachowania się. I tak wymyślono:
- Dowódca okręgu warszawskiego (płk Chruściel) pozostaje w pobliżu
mostów (w założeniu, zdobytych przez powstańców) i ujawnia się Rosjanom
jako komendant garnizonu, a Jankowski ujawnia się jako przedstawiciel
władz cywilnych z ramienia rządu londyńskiego, czyli jako gospodarz.
- Komenda Główna pozostaje na zachodnich krańcach Woli w fabryce Kamlera
i obserwuje zachowanie się Rosjan. Jeśli Rosjanie nie aresztują
komendanta okręgu, to KG ujawnia się, a doborowe oddziały Kedywu,
stanowiące osłonę KG na Woli - maszerują defilować. W wypadku
aresztowania Chruściela ¬ KG i oddziały Kedywu albo przechodzą do
Kampinosu, (zastanawiam się dziś po co? Przecież to zagajnik, który
Rosjanie, nie liczący się ze stratami ludzkimi, mogli przeczesać w kilka
godzin), albo zamykają się z radiostacją w murach fabryki Kamlera na
Woli i bronią się tam, aby "wywołać światowy skandal". Doborowe oddziały
Kedywu, zgromadzone na Woli, nie zdawały sobie sprawy, że znalazły się
tam głównie po to, aby bronić Komendę Główną AK przed Rosjanami.
- Jeśli Rosjanie aresztują również członków KG ¬ to wtedy pozostający w
głębokiej konspiracji Okulicki (włączył się do powstania dopiero 15
września) ¬ będzie miał za zadanie odbudować struktury dowództwa AK.
Niestety nikt nie chciał dopuścić myśli, że Rosjanie W OGÓLE NIE WEJDĄ, gdyż wtedy pomysł powstania straciłby rację bytu.
BRAK WIEDZY WOJSKOWEJ CZYLI PARTACKA ROBOTA
Te spekulacje spowodowały, że powstanie było już przegrane w pierwszych
godzinach walki. Bo Komenda Główna tak była zajęta planowaniem jak
"przyjąć" Rosjan, że jakby zapomniała, że najpierw trzeba stoczyć walkę z
Niemcami. Pierwszym błędem była ustalona godzina wybuchu powstania.
Myślano, że o 17-tej duży ruch na ulicach pozwoli grupom szturmowym
zbliżyć się niepostrzeżenie do bunkrów przed niemieckimi obiektami,
obrzucić je granatami i budynki zdobyć łatwiej niż pod osłoną nocy.
Niestety, efekt zaskoczenia zawiódł. To była za duża operacja, aby
wiadomość o niej nie rozeszła się "pocztą pantoflową" wśród mieszkańców i
nie dotarła do Niemców poprzez konfidentów. Piszący te słowa pamięta,
że o zapowiedzi wybuchu dowiedział się o 16-tej będąc na Żurawiej u
znajomych. Biegliśmy ulicami w kierunku domu, a gdy dotarliśmy za
piętnaście piąta w rejon placu Unii ¬ powstańcy już byli na punktach
zbornych, ulice opustoszale a Niemcy czekali na stanowiskach ogniowych.
Atakujących w biały dzień powstańców, przywitali huraganowym ogniem.
Efekt: mimo ogromnych strat, dochodzących do 90% stanów oddziałów,
żadnego z obiektów (atakowanych wg gen. Pełczyńskiego przez p o m y ł k
ę) - nie zdobyto. Na skutek skróconego czasu mobilizacji, na miejsca
zbiorek dotarło średnio tylko 65% zaprzysiężonych, a z wielu magazynów
nie zdołano wydobyć broni. Tak więc do boju ruszyło tylko około 20
tysięcy powstańców, jedynie w 25% uzbrojonych w broń palną. Siły
garnizonu niemieckiego oceniono na 20 tysięcy uzbrojonych "po zęby"
żołnierzy, na dogodnych pozycjach obronnych. Ponadto na terenie miasta
znalazły się czołgi pododdziałów niemieckich dywizji, zmierzających na
front. Jedyna siłą uderzeniową, jaką rozporządzała KG, były oddziały
szturmowe Kedywu zgrupowania ppłk. Radosława (legendarne bataliony
"Pięść" i "Miotła") oraz bataliony harcerskie Szarych Szeregów ("Zośka" i
"Parasol") - 2200 ludzi, w miarę dobrze uzbrojonych. Te oddziały 1
sierpnia zaatakowały tylko drugorzędne, słabo bronione fabryczki i
magazyny na Woli, stanowiąc głównie odwód i ubezpieczenie Kwatery
Głównej w fabryce Kamlera. Dołączono do nich nawet w ostatniej chwili
najlepiej uzbrojoną kompanię nieszczęsnego batalionu "Jeleń", która
miała zaatakować rejon Szucha. W żadnych opracowaniach nie można
doszukać się dokładnej relacji z przebiegu, najważniejszej ze względów
strategicznych, walki o przyczółki mostowe po obu stronach Wisły.
Wysłano tam pewnie oddziały tak słabo uzbrojone, że wszyscy uczestnicy
zginęli. Wygląda na to, że planowano głównie zdobywanie gmachów
państwowych, aby je oflagować i pokazać, że w mieście działa już polska
administracja cywilna, a zdobywanie mostów pozostawiono Rosjanom, aby
nie wjechali za szybko do Warszawy. Już po godzinie walki zapanowało
poczucie klęski i kompletny chaos - przy braku łączności oddziały z
Żoliborza wyszły w nocy do Kampinosu, gdy te z Kampinosu szły na
Żoliborz. A te z Mokotowa i Ochoty wyszły do lasów Kabackich i
Chojnowskich - sądząc, że powstanie w centrum miasta upadło. Ten odwrót
też był okupiony ciężkimi stratami: pod Pęcicami zginęło 93 powstańców.
Wydając rozkazy zaatakowania takich twierdz jak rejon Szucha, koszary
Śmigłego-Rydza na Chocimskiej czy koszary lotników na Rakowieckiej,
dowództwo wykazało kompromitujący brak wiedzy wojskowej lub karygodną
lekkomyślność. Ja jestem tylko plutonowym-podchorążym, ale na studium
wojskowym wbijano mi do głowy, że aby atak miał szanse powodzenia,
trzeba mieć przewagę liczebną nad wrogiem w stosunku 2:1. Stosunek był 1
powstaniec na 3 Niemców, przy braku broni długiej, nie mówiąc już o
broni ciężkiej. Rozkaz zdobywania lotniska na Okęciu został odwołany,
ale za późno ¬ zginęło 8 oficerów i 120 żołnierzy (Borkiewicz,
Powstanie...) Łącznie pierwszego dnia walki poległo lub zostało
rozstrzelanych 2000 powstańców a 5000 wyszło do lasów. Do dnia
kapitulacji zginęło 18 tysięcy a 20 tysięcy zostało rannych. Do niewoli
wyszło 16 tysięcy. Ten brak wiedzy wojskowej potwierdza rozpaczliwy
rozkaz Bora wydany 14 sierpnia, przez radio, niezaszyfrowanym tekstem,
do oddziałów leśnych, aby "szły na odsiecz Warszawie". Oddziały z
Kampinosu zasiliły 6 sierpnia Żoliborz, gdzie zresztą okazały się mało
przydatne do walki w mieście. Ale oddziały z Puszczy Kozienickiej i
Świętokrzyskiej po wyjściu na otwarte przestrzenie, zostały rozbite ¬
Niemcy na nie już czekali. Niektórzy dowódcy odmówili wykonania rozkazu,
doszło do sądów polowych i do rozłamów w organizacji AK. Szczytem
zagubienia się dowództwa była sytuacja między 5 a 10 sierpnia, gdy
Delegat Rządu a potem i płk Radosław nalegali na Bora, aby oddziały
powstańcze wyszły z miasta do Kampinosu. Bór nie mógł się zdobyć na
decyzję, a najlepsze oddziały Kedywu i Bataliony Harcerskie wykrwawiały
się, broniąc cmentarzy jako drogi wyjścia do Kampinosu. W tym samym
czasie, gdy powstańcy próbowali utrzymać cmentarze, Niemcy w ciągu 2 dni
utorowali sobie drogę tuż obok, wzdłuż ulicy Wolskiej do mostu
Kierbedzia i bezkarnie mordowali mieszkańców Woli (5 sierpnia ¬ 38
tysięcy). Gdyby powstańcy, zamiast tkwić na cmentarzach, zaatakowali
Niemców, przecinając pobliską Wolską, to na pewno przeszkodziłoby to w
masowych egzekucjach i dałoby czas na ewakuację mieszkańców Woli do
Śródmieścia. Oddziały Radosława w liczbie 2200 dobrze uzbrojonych
żołnierzy miały wtedy nawet 2 zdobyczne czołgi, ale nie były w stanie
jednocześnie bronić cmentarzy i atakować Niemców, posuwających się obok
ulicą Wolską. Gdy wreszcie Bór podjął decyzję, że wyjście z miasta i
pozostawienie mieszkańców na pastwę Niemcom byłoby niemoralne - oddziały
Radosława z cmentarzy musiały wycofać się na Stare Miasto przez otwarte
tereny byłego getta, po utracie w sumie aż 70% swoich stanów. Mitem
jest, że Niemcy przez 63 dni nie mogli stłumić powstania. Tak jak
przebili się w ciągu 2 dni z Woli do mostu Kierbedzia, tak mogli z
powstaniem skończyć w ciągu tygodnia, rzucając do walki jedną dywizję
pancerną - o którą bezskutecznie dopominał się pacyfikujący Warszawę von
dem Bach-Zelewski. Wyczuli jednak, że toczy się gra polityczna i że jak
długo powstanie będzie się tliło, tak długo będzie stał wyczekująco
front za Wisłą. Więc zgodnie z rozkazem Hitlera niszczyli systematycznie
miasto, ostrzeliwując z najcięższych dział i bombardując, ale
oszczędzali już bardzo swoich ludzi. Używali do tłumienia powstania
tylko zbieraniny różnych drugorzędnych batalionów jak brygada więźniów
kryminalnych Dirlewangera i Rosjan w służbie niemieckiej (brygada
Kamińskiego, błędnie nazywana "własowcami"), likwidując kolejno polskie
punkty oporu. Nie umniejsza to wcale poświęcenia i bohaterstwa
powstańców, którzy bronili się zawzięcie, zadając Niemcom duże straty.
Była to jednak obrona straceńców wpędzonych w pułapkę, którzy woleli
śmierć z bronią w ręku niż rozstrzelanie. Ale ta desperacka walka
powstańców pociągała za sobą masakrę mieszkańców miasta. W czasie obrony
Starego Miasta zginęło 30 tysięcy ludzi.
CZY MOGŁO NIE DOJŚĆ DO TAKIEJ KATASTROFY?
Mówi się, że w zaistniałej sytuacji w zasadzie każda decyzja musiała
prowadzić do katastrofy. Niektórzy pisali, że gdyby Bór nie rozpoczął
powstania, to wybuchłoby w jeszcze gorszym terminie i pod jeszcze
gorszym dowództwem. Nie zgadzam się z tym poglądem. Mogę się tylko
zgodzić, że każda inna decyzja nie mogła spowodować już gorszych
skutków: miasto zrównane z ziemią, wygubiony kwiat młodzieży, utracone
skarby kultury. Czy było inne rozwiązanie? Było. Naród poniósł już tak
straszne straty w ludziach, w Katyniu, podczas okupacji i na wszystkich
frontach, że naczelnym zadaniem polityków i dowódców wojskowych było
ratowanie tych co pozostali, a nie szafowanie życiem Polaków jakby nas
było, tak jak Rosjan, 250 milionów. Zrozumiał to dowódca Brygady
Świętokrzyskiej NSZ. Gdy ruszyła sowiecka ofensywa styczniowa, poszedł
do Niemców i powiedział: "Wy przestajecie być naszymi wrogami, bo
opuszczacie nasze ziemie. Pozwólcie nam odejść razem z wami, aby
uratować naszą młodzież przed bolszewikami". I taką zgodę dostał.
Wyprowadził z Polski 1500 ludzi, głównie młodzieży akademickiej. Co mógł
zrobić Bór-Komorowski? Mógł po prostu już w lipcu wydać ten rozkaz,
który wydal Okulicki parę miesięcy później (pięknie zresztą
zredagowany): rozkaz o rozwiązaniu Armii Krajowej. Mógł w nim
wytłumaczyć żołnierzom, że Armia Krajowa przez lata okupacji wypełniła
swoje zadanie, dokonując akcji sabotażowych i wywiadowczych, odbijając
więźniów, likwidując kolaborantów - ale że walka z nowym okupantem
skazana jest na klęskę. Dowód: w rejonie Lwowa nigdy nie udało się
stworzyć organizacji AK. Zaraz była denuncjowana przez Polaków i wszyscy
byli aresztowani przez NKWD (jak Tokarzewski - a potem Okulicki). Po
czym należało zniszczyć wszystkie archiwa AK. Cokolwiek by się stało po
wydaniu takiego rozkazu, nie miałoby tak tragicznych skutków jak
Powstanie. Prawdopodobnie Niemcy wywieźliby na roboty cześć mieszkańców,
ale większość by przeżyła i mogłaby po wojnie bez obaw wrócić do
Polski, bez "czarnego biletu" jakim był udział w Powstaniu. To ocalone
pokolenie na pewno utrudniałoby choćby biernym oporem sowietyzację
kraju, przeciwstawiając się tym, co dali się omotać komunistycznej
propagandzie. Być może w 1956 albo i wcześniej skoczyli by do gardła
komunistom, jak zrobili to Węgrzy. Ale nawet wtedy, Rosjanie na oczach
opinii światowej nie mogliby mordować masowo mieszkańców i zrównać z
ziemią miasto. W Budapeszcie w 1956 straty ludzkie i materialne nie
stanowiły nawet 1 procenta tego, co w czasie powstania w Warszawie. Ale
tych Wspaniałych Chłopców i Dziewcząt już nie było... Jest po prostu
zdumiewające, jak dosłownie kilku ludzi, bez wyobraźni i
odpowiedzialności mogło zniszczyć tak wspaniałą organizację jaką była
Armia Krajowa, zresztą przedmiot ich dumy - i pozbawić Kraj elity. A co
mogli zrobić ze sobą członkowie Komendy Głównej AK? Otóż mogli ewakuować
się na Zachód lub "wstrząsnąć sumieniem świata" popełniając zbiorowe
samobójstwo, zamiast wysyłać na pewną śmierć tysiące cudzych dzieci.
Była jeszcze jedna szansa ograniczenia skutków katastrofy, już w czasie
walki. W połowie sierpnia, gdy miasto płonęło a front sowiecki stał i
intencje Stalina już były znane, pojawił się w Warszawie rosyjski
kapitan wywiadu ¬ Kaługin. Zaproponował on Borowi, aby kanałami AK
poprzez Londyn wysłać depeszę do marszałka Stalina, że lud Warszawy
prosi Go o pomoc. Przedstawił nawet gotowy tekst depeszy, utrzymany w
hołdowniczym tonie. Bór odmówił. W kilka dni później tej samej treści
depesze podsunęli mu do wysłania przez Londyn dowódcy walczących
oddziałów komunistycznych, rzekomo podpisaną przez stronnictwa lewicowe,
choć mogli ją wysłać bezpośrednio do Moskwy swoimi kanałami. Bór znowu
odmówił, rozumiejąc, że jeśli to "wezwanie ludu Warszawy" przejdzie
przez kancelarie dyplomatyczne Foreing Office, to będzie dla światowej
opinii jasne, że Armia Czerwona wyzwala Warszawę na prośbę ludu lub
partii lewicowych, a nie polskiego rządu emigracyjnego. Wtedy
wkraczające oddziały sowieckie byłyby zwolnione z rozmowy z "londyńskimi
pajacami" w Warszawie. Pisze o tym szeroko Iranek-Osmecki, zgadzając
się z Borem, że była to propozycja nie do przyjęcia. Widać tu
zacietrzewienie członków Komendy Głównej, którzy w danej chwili nie
bronili już losu żołnierzy i mieszkańców płonącego miasta, tylko bronili
nadal swojej utopijnej koncepcji zainstalowania władzy rządu
londyńskiego w Warszawie. Czasem myślę sobie, że dla uniknięcia tej
tragedii zabrakło jednego trzeźwego człowieka z charakterem, który by w
przededniu powstania poszedł do Niemców i zadenuncjował tych ludzi
chodzących po Księżycu. Uratował by stolicę przed spaleniem i życie 200
tysiącom ludzi. A nasi "zachodni sojusznicy" ześwinili się wobec nas,
nie tym, że nie udzielili większej pomocy militarnej, bo to było
technicznie trudne (stracili 35 samolotów i 330 lotników). Skandalem
było to, że aby nie narazić się Stalinowi (wiadomo, sowiecki teatr
operacyjny), przez miesiąc nie mogli się zdobyć na wydanie Niemcom
ostrzeżenia, że powstańcy są żołnierzami koalicji i przysługują im prawa
kombatanckie zgodnie z konwencją genewską. Do tego momentu
rozstrzeliwano powstańców jako "bandytów". A później różnie bywało.
PRÓBY USPRAWIEDLIWIENIA
Dziś spotyka się często publikacje próbujące usprawiedliwić decyzje o
wywołaniu Powstania. Próba usprawiedliwienia przyszła też z najmniej
oczekiwanej strony. Zaskoczeniem był dla mnie artykuł wielce szanowanego
przeze mnie pana Jana Nowaka-Jeziorańskiego, jaki znalazłem w Tygodniku
Powszechnym (Nr 31/1994 - "Gra o Polskę"). Oto próba polemiki z tezami
Autora:
Nie można twierdzić, że powstanie opóźniło o 6 miesięcy ofensywę
sowiecką na Berlin i zmieniło na niekorzyść Rosji układ sił w Europie.
Teatry operacji wojskowych i późniejsze strefy wpływów zostały już
ustalone w Teheranie, co sam Jeziorański przyznaje dalej, pisząc, że
wojska amerykańskie musiały zwolnić marsz a potem nawet wycofać się za
linię demarkacyjną. Rosjanie nie musieli się śpieszyć, mieli
zagwarantowany swój "kawałek tortu" i to alianci mogliby być w Berlinie
dużo wcześniej. A gdyby nawet przyznać rację Jeziorańskiemu, to
należałoby obarczyć przywódców powstania jeszcze winą o przedłużenie
wojny o pół roku i śmierć kilku milionów ludzi w obozach i na frontach.
Prawdą jest, że Rosjanie musieli przygotować się do ostatecznej ofensywy
na Berlin, która zresztą do Berlina nie dotarła, lecz ugrzęzła na
Odrze. Pan Jeziorański pisze, że naród polski przez 5 lat przygotowywał
się do rozprawy z wrogiem, więc nie można było zrezygnować z podjęcia
walki. Naród się przygotowywał, ale nie do powstania w Warszawie, z
której jeszcze w lipcu wysyłano broń na prowincję. Warszawa do powstania
nie była przygotowywana. Dalej argumentuje, że naród polski nie po to
walczył przez całą okupację, aby na końcu poddać się bez walki i wyjść z
przetrąconym kręgosłupem. W biznesie jak ktoś zainwestuje np. 100
milionów i widzi, że stracił już 80, a może stracić wszystko, to
wycofuje się z gry nie patrząc na zainwestowane koszty (jak mówią
Francuzi "ratuje meble"). Czesi nie mieli partyzantki, powstanie w
Pradze zrobili im 5 maja 1945 "własowcy", (którzy zmieniając front
próbowali ratować własną skórę) - ale oni nie czują, aby mieli
przetracony kręgosłup. Wątpliwym też jest, że to na skutek powstania
Stalin nie uczynił z Polski sowieckiej republiki. Sam Jeziorański
przeczy sobie, pisząc dalej, że nie zrobił tego z Polską i z innymi
krajami wschodniej Europy, bo byłoby to bardzo źle odebrane przez
komunistyczne partie na Zachodzie. Nie zgadzam się też z Autorem, że po
powstaniu nastąpiła konsolidacja narodu i podział na MY i ONI. Taki
podział nastąpił, ale propaganda komunistyczna trafiała na podatny grunt
w środowiskach chłopskich i robotniczych i biorąc pod uwagę liczbę
kolaborantów, aktywistów i ludzi ogłupionych - podział ten był bliski
50% do 50%, można więc mówić raczej o rozbiciu narodu. Już w epilogu do
swojej wspanialej i bardzo obiektywnej książki "Kurier z Warszawy" pan
Jeziorański próbuje usprawiedliwić decyzję o rozpoczęciu powstania.
Pisze, że pójście na ustępstwa sowieckie dałoby komunistom legitymację
do sprawowania władzy. Otóż komuniści wcale tej legitymacji nie
potrzebowali, najlepszy dowód, że rządzili bez niej Polską przez 55 lat.
A dla opinii światowej stwarzali pozory legalności organizując
sfałszowane lub fikcyjne "wybory". Natomiast być może prawdą jest, że
doświadczenie Powstania ustrzegło nas przed interwencją sowiecką w 1956 i
1981 roku. Sowieccy marszałkowie ostrzegali Biuro Polityczne KPZR, że
Polacy to naród szaleńców (jeśli nie wariatów). Opinia niezbyt
pochlebna, ale czasem przydatna. Twierdzenie, że polegli Powstańcy
odnieśli dziś pogrobowe zwycięstwo, bo odzyskaliśmy niepodległą
Rzeczpospolitą, jest tylko piękną metaforą. Tylko, gdyby Oni zobaczyli
jak ta Polska, gwałcona przez komunistów przez 55 lat dziś wygląda ¬ to
by zapłakali. Nie o taką Polskę walczyli ci Wspaniali Chłopcy i
Dziewczęta.
W Katyniu i przez lata wojny utraciliśmy część elity narodu. W Powstaniu
straciliśmy resztę. I to był GWOŹDŹ DO TRUMNY NASZEJ NIEPODLEGŁOŚCI. Bo
w komunizmie panował już tylko negatywny dobór kadr, w myśl zasady
"mierny ale wierny". Nową "elitę" zaczęli tworzyć tylko zdrajcy lub
miernoty. I skutki tego odczuwamy do dziś, gdy patrzymy z jakim trudem
odradzają się nasze nowe elity polityczne, kulturalne czy naukowe.
OSTATNIE REMINISCENCJE
W społeczeństwie ciągle żyje "mit bohaterskiego zrywu Stolicy".
Powstanie stało się legendą. Sam tą legendę noszę w sobie od 50 lat.
Wejście Rosjan zastało nas w styczniu 1945 w Piotrkowie Trybunalskim.
Pamiętam jak jakieś wyrostki pozbierały porzucone przez Niemców
karabiny, założyły sobie biało-czerwone opaski i zaczęli "robić Polskę".
A mnie chciało się płakać na wspomnienie, z jakim bohaterstwem
zdobywali broń Chłopcy z AK i z jakim poświęceniem tą bronią o Polskę
walczyli. Gdy urządzono nam defiladę oddziałów Ludowego Wojska Polskiego
pod dowództwem sowieckich oficerów (bo naszych zgładzono w Katyniu), to
tłum ludzi witał ich w milczeniu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie
na takie wojsko czekaliśmy, że to wielkie oszustwo. I dlatego potem, w
czasach najczarniejszej nocy stalinowskiej i przez całe pół wieku tego
oszustwa, myślałem sobie z satysfakcją, że dzięki Powstaniu przeżyłem
chociaż 60 dni w AUTENTYCZNEJ Polsce, która miała wtedy powierzchnię
kilkunastu kilometrów kwadratowych. Ale za jaką cenę! Znam nawet takich
nielicznych, co mówią, że ich walka w Powstaniu, to były najpiękniejsze
chwile w ich życiu. Ale ci liczniejsi, spaleni żywcem, przywaleni
gruzami i potopieni w kanałach, już nam nie powiedzą, jakie to były dla
nich chwile. Możemy się jednak domyślać, co myśleli o powstaniu i o
powstańcach, bezbronni mieszkańcy w chwili przed rozstrzelaniem w ramach
represji. Dlaczego o tym piszę? Na moich oczach w pierwszej godzinie
Powstania zginął cały batalion "Jeleń". Czuję się ciągle dłużnikiem tych
Chłopców, którzy porwali się do walki o Niepodległą Polskę, a więc też o
Polskę dla mnie. Nie wiedzieli, że los Polski już dawno został
przesądzony, że ich ofiara jest nadaremna. Oni nie mają nawet swoich
grobów, ale gdyby mogli powstać z trumien, to by zawołali głosem pełnym
goryczy: KTO I PO CO NAS RZUCIŁ NA TEN OFIARNY STOS? Czynię to za Nich i
próbuję na to odpowiedzieć. Ta bolesna sprawa odzywa się we mnie, gdy
widzę w telewizji uroczystości sprowadzenia urny z prochami
Bora-Komorowskiego, czy odsłonięcia pomnika Okulickiego. Nie rozumiem,
dlaczego społeczeństwo do tej pory nie oceniło tych ludzi. Czy robi się
to dla rodzin poległych, które wolą wierzyć, że ich bliscy polegli za
Wielką Sprawę niż, że zginęli w niepotrzebnej już bitwie? Czy te
uroczystości są nam niezbędne do odzyskania tożsamości narodowej?
Napoleon zrobił jednak coś dla Francji (do dziś obowiązuje Kodeks
Napoleona), ale postrzegany jest tam jako awanturnik i nie uświadczysz
we Francji ani placu ani ulicy jego imienia. Gloryfikowanie osób
bezpośrednio winnych masakry, to aprobowanie nieodpowiedzialności, to
szkodliwe dla
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz