Warunkiem osiągnięcia czegokolwiek, ba, nawet warunkiem przetrwania w
niesprzyjających okolicznościach jest zgodna praca załogi szalupy
ratunkowej. Jest uzgodnienie kierunku ale też wspólne szarpanie
wiosłami, by pchać nasz okręt - albo łupinę jak kto woli - naprzód.
Warunkiem uprzednim, podstawowym, krytycznym każdego skutecznego i
sensownego działania, każdej dającej coś pracy, jest realne poczucie
wspólnoty. Jest bycie razem. Jest istnienie MY.
Jakiejż bezgranicznej głupoty trzeba aby myśleć, że jesteśmy na
zielonych połoninach, gdzie sąsiedzi życzą nam dobrze uśmiechając się
zza swoich okien, gdzie wilki dawno wyginęły; albo zupełnie przeciwnie,
że na zewnątrz zagrożenie tak straszne że tylko jedna - nasza rzecz
jasna - droga może nas uratować a wszędzie indziej śmierć i zniszczenie.
Więc możemy i musimy. Skupić się na doskonałości. To znaczy. Na
małości i podłości swoich bliźnich. Tych z naszej szalupy. Możemy też
skupić się na "chwilowym" wyrywaniu dla siebie. Bo przecież to nie żadne
połoniny - wiemy o tym "wewnętrznie" - tylko przeciekająca szalupa, na
której ilość pożywienia w kambuzie jest przerażająco mała. Więc grabimy
do siebie.
Jakiejż bezgranicznej głupoty trzeba by szczuć na siebie w imię
prawdy. Prawdy o szkaradnych wadach tych obok nas. O wadach
niedopuszczalnych. O zdradzie. O podłości. O małości.
Wszyscy są przeciwko wszystkim. Jeśli ktoś budzi w Polaku silne
negatywne emocje to nie jest to bynajmniej człowiek obcego narodu, czy
społeczeństwa. Tym na kim skupia się niechęć i chęć odwetu, wymierzenia
kary, powiedzenia mu w oczy; na kim skupia się dostrzeżenie wszystkich
wad i nieprawości - jest drugi Polak. Do tego doszliśmy w trakcie
poszukiwania dobrych dróg dla Polski. Tylko my albo nasz wódz,
niezależnie od "partyi" święci i nieskalani wobec pozostałych.
Wymierzamy im naszymi słowami i myślami, a daj boże kiedyś czynami,
nieustanną sprawiedliwość. I imię. Dobra i czystości naszej.
Ciemne szaleństwo, wynik oszustwa mówiącego że każdy musi być czysty
inaczej jest nie do zaakceptowania we wspólnej współpracy, wsączona w
umysły głupota, która opluwających czyni świętszymi bo nie oddadzą za
nic imponderabiliów, bo za wszelką cenę będą trwać przy swoich
"ideałach". Nawet za cenę tego, że szalupa nasza nabierze wody. W
zasadzie, za każdą, cenę.
Na sąsiednich statkach, które wyrywają z naszej szalupy cichcem
kolejne warstwy poszycia, trwa zakrapiana uczta. Ilekroć Polacy skaczą
sobie do gardeł, stukają o siebie miedziane kielichy tych co inni od
nas, ilekroć kolejny zbawiciel Polski wiedzie swoje zastępy przeciw
innym Polakom, otwierają szampana, ilekroć u nas gryzą się nawzajem w
przekonaniu, że to doprowadzi do zwycięstwa ich czystych idei a w
następstwie do odbudowania "naszej szalupy" - tam świeże dostawy
pieczystego i toasty i śmiech, że jednak można, tak bez abordażu.
"Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a nie dostrzegasz belki
we własnym oku?" Ilu? Powtórzę - ILU? Z nas dostrzega BELKĘ w swoim oku?
Odpowiedzią będzie szydercze nawiązanie do jednego z polityków?
Odwrócenie się i spacer w inną stronę?
Dość już tego. Dość tej głupoty. Wszyscy mamy wady. Ale bez tej
podstawowej konstatacji, że siedzimy w jednej szalupie, a na zewnątrz
morze jest wzburzone i inne statki, które - co prawda teraz ukrycie bo
pod wodą - wyszarpują co mogą z naszego. Bez zrozumienia, że potrzeba
wspólnoty. Bez akceptacji tej prostej prawdy, że życie to kompromis i
wzajemne docieranie się (dlatego starzy kawalerowie nie powinni być politykami), a prawda to dobro a nie wyplenianie zła...
Bez dostrzeżenia w naszych sąsiadach, w innych Polakach wartości
większej niż ich wady - będziemy powoli tonąć. Bo nikt nie jest całkiem
czysty. Bo nikt nie jest bez grzechu. Bo "wszystko albo nic" jest dobre w
rozważaniach filozoficznych i intelektualnych, których wszelako
wdrożenie w życie zawsze prowadzą do krzywdy i niesprawiedliwości.
Jak nie spadnie nam z oczu czarna płachta każąca wszędzie poza nami (to jest ludźmi wyznającymi nasze poglądy)
widzieć zło, podłość, małość, zagrożenie które musimy pokonać,
zwalczyć, napiętnować i ukarać... Jak nie zrozumiemy, że życie to więcej
niż idea, bo jest realnością! Jak nie będzie w nas gotowości by
wyciągnąć prawicę do tego obok, mimo świadomości jego błędów albo zła.
Wyciągnąć w imię owego "My". Wyciągnąć to nie znaczy się poddać albo
zrezygnować z własnych poglądów i tego jak widzimy świat. Wyciągnąć to
nie znaczy - jak to coś nam wmawia - zdradzić świecące nam aktualnie
ideały.
Jeśli tego nie zrozumiemy, nie zobaczymy, a w następstwie - nie
zrobimy... To już lepiej rzucić się wpław. I płynąć na obcy pokład.
Tamci są mądrzejsi.
A co jeśli nas oplują nawet za to? Wyśmieją albo przejdą obok bo nie
ma jak, bo to nie służy, bo szukają dalszych dróg i sposobów aby
piętnować, zło - które widzą w bliźnich. Trzeba się rozejrzeć. Teraz o
7:12 właśnie wschodzi słońce. Unosi się w złotym świetle dotykając liści
co żółkną i traw na których małe krople wilgoci. Ptaki na dachach
obserwują ten kolejny cud, którego nie widzą ludzie. Wstaje nowy dzień.
Więc nie sposób. Nic nikomu zarzucać. Co nie znaczy - od razu
odpowiadam. Znaczy natomiast, że to wszystko to tylko praca, na pewnej
krótkiej zmianie. I dlatego. Jednak. Każde wyciągnięcie ręki. Można
powitać uśmiechem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz